O Gruzji słyszeliśmy wiele m.in., że to kraj ludzi gościnnych, przywiązanych do tradycji i nienawidzących z całego serca Ruskich. Mówili nam, że to raj dla autostopowiczów, a jakiekolwiek planowanie w tym kraju nie ma sensu bo gruziński gaumardżos zdezorganizuje nawet najbardziej skrupulatny plan zwiedzania. Zapewniali, że Polacy są tu mile widziany ze względu na sympatie do śp. Lecha Kaczyńskiego, a gruzińska czacza jeszcze długo po powrocie będzie płynąć w naszych żyłach.
Gruzja była naszym ostatnim punktem trzytygodniowej wyprawy z centralnego Iranu, przez Armenię aż do mety w porcie lotniczym Kutaisi. To tu, w górach Wielkiego Kaukazu mitologiczny Zeus skazał Prometeusza na dożywotnie katusze z orłem wyjadającym ludzką wątrobę. To jedno z nielicznych miejsc na świecie gdzie nie pluje się na portret Stalina, ale kupuje pamiątki z jego podobizną. To w końcu bastion religii prawosławnej i konserwatywnych postaw społecznych. Nie toleruje się tu homoseksualizmu a rodzinę wynosi na piedestał. Sprawdźcie sami, co może Was spotkać na miejscu, co warto zobaczyć i jak podróżować.
Autostopem przez Gruzję czyli przekraczanie granicy z Armenią
Do przejścia ormiańsko-gruzińskiego w Bagratashen zabrał nas tirem Gruzin mieszkający w oddalonym 20 km od Tbilisi przemysłowym miasteczku Rustawi. Granicę przekroczyliśmy pieszo z uśmiechem na twarzy w atmosferze pełnej ekscytacji determinowanej odwiedzeniem kolejnego państwa, o którym tak dobrze i wzniośle mówi się w kraju nad Wisłą. Gruzja była moim osobistym celem od wielu lat, a chęć odwiedzenia tego kraju potęgowała im więcej wykładów Mellerów na temat kultury, gościnności i piękna tego regionu świata słyszałem. Plan był prosty – dostać się do Tbilisi, zjeść obiad u gruzińskiej rodziny, a następnie ruszyć Drogą Wojenną w kierunku góry Kazbek. O zdobywaniu szczytu oczywiście mowy nie było, ale zaliczenie klasztoru Cminda Sameba potraktowaliśmy jako obowiązek 😀.
Wspomniany Gruzin-tirowiec okazał się bardzo poczciwym ziomkiem, z którym dogadaliśmy się mimo bariery pokoleniowo-językowej. Wprawdzie nie prowadziliśmy jakiś skomplikowanych dysput filozoficznych, ale dowiedzieliśmy się od niego kilku ciekawych rzeczy np. że był w Polsce za komuny. Rajd TIRem trwał ponad dwie godziny, podczas których udało się pokonać odcinek 200 km – z Armenii prosto do gruzińskiego Rustawi. Finał stopa skończył się nieciekawie bowiem jeden z nas (tak…autor tego bloga) zostawił w kabinie pojazdu telefon…a gdy TIR był już na linii horyzontu nie było najmniejszych szans, aby go sprawnie zatrzymać. Stwierdziliśmy, że dobrym pomysłem będzie załatwienie zaświadczania o kradzieży, telefon w końcu był ubezpieczony.
Akademia policyjna w wydaniu gruzińskim
Jako, że nie miałem doświadczenia w wizytowaniu gruzińskich komisariatów, a mój rosyjski ograniczał się do znajomości pojęcia job twoju mać, nie mogłem dogadać się z personelem, który zakłopotany musiał wzywać anglistkę z pobliskiej wioski. Żałuję, że nie mogłem uwiecznić całego przedsięwzięcia, nigdy wcześniej nie odwiedziłem tak zabawnej akademii policyjnej. Papier potwierdzający zagubienie telefonu dostałem po ponad dwóch godzinach przesłuchania 😀 Ten papier chciałem wykorzystać później w Polsce, aby domagać się od ubezpieczyciela nowego telefonu. Po kilku tygodniach i przetłumaczeniu u biegłego tłumacza dokumentu z gruzińskiej akademii, dowiedziałem się, że nie podałem poprawnie wszystkich danych i o nowym telefonie mogę pomarzyć. Ten z kabiny tirowca po wykonaniu kilkudziesięciu połączeń był już martwy, nie pozostało mi więc nic innego jak zaopatrzyć się w niezniszczalną Nokię z czarnobiałym ekranem 😀
Tbilisi przywitało nas jednym, wielkim korkiem do centrum. Do miasta podrzucił nas bardzo dobrze mówiący po angielsku młody Gruzin, z którym porozmawialiśmy trochę o podróżach i obyczajach panujących w Gruzji. Z jego opowieści można było wysnuć wniosek, że gruzińska stolica pełna jest zajawek, życia towarzyskiego i miejsc, które z punktu widzenia turysty są atrakcyjne. To, co rzuciło nam się w oczy po przyjeździe do miasta to jego położenie – górzyste, pełne wzniesień, wąskich uliczek i pagórków.
Kaukaski pierdolnik architektoniczny nadaje stolicy niezwykłego kolorytu, odwiedzający do końca nie wie, co kryje każdy następny zakręt, czy ten dom jest publicznym czy może byłą kwaterą rosyjskiego pułkownika. Mimo odlegości geograficznej całkiem podobnie wyglądają macedońskie Skopje, które słyną z kompozycyjnej wariacji, zamiłowania do monumentów i kiczowatych fontann. W Tbilisi wszystko jest pomieszane bez ładu i składu, ale nie wygląda to źle. Piękne położenie, kulturowa mozaika i klimat pozostałych epok rekompensuje odwiedzającemu (szczególnie po architekturze) wszystkie niedociągnięcia w planie zagospodarowania przestrzennego.
Domowe haczapuri i bar Warszawa
W Tbilisi czekała na nas Ana z Couchsurfing, który załatwiła nam nocleg i obiecała pokazać stolicę, w której studiuje sztuki piękne. Dzięki wyjątkowej gościnności udało nam się zjeść prawdziwe gruzińskie śniadanie z legendarnym chaczapuri, wykonanym rękoma kobiety z kilkudziesięcioletnim stażem w przyrządzaniu krajowych przysmaków. Gruzińskie jedzenie jest ciężkie, ale przy tym cholernie smaczne i różnorodne.
Czasu na zwiedzanie mieliśmy niewiele, bo w końcu nie duże miasta były celem naszej wyprawy tylko gęste nęciska, góry, bezludne polany i zabite dechami dziury. Jak na kilkadziesiąt godzin spędzonych w Tbilisi zobaczyliśmy całkiem sporo: przeszliśmy wzdłuż i wszerz Stare Miasto, odwiedziliśmy kilka lokalnych bazarów żeby finalnie trafić do baru Warszawa. Miejsce to jest przykładem dobrej promocji Polski i Polaków w świecie. Klimatyczny pub w centrum miasta stylizowany jest na czasy PRL-u i serwuje polskie zakąski w akompaniamencie wódeczki. Z relacji barmanki wynika, że to miejsce kultowe i wiecznie pełne. Wspaniały przykład kreatywności naszych rodaków, którzy nie mogli wybrać lepszego kraju na założenie polskiej knajpy 😛
Jedziemy w góry Wielkiego Kaukazu #rozpalanie ogniska czaczą
Droga Wojenna to ponad 200 km szlak, który dobrze znany był już w starożytności. W przeszłości odcinek ten był popularnym węzłem komunikacyjnym dla armii wielu ówczesnych potęg m.in. Persji, Mongolii czy Rzymu, a także strategicznym szlakiem handlowym dla kupców i tragarzy. Obecna nazwa nawiązuje do dziewiętnastowiecznej modernizacji, która unowocześniła szlak pod względem militarnym. Miało to związek z prowadzonymi w ówczesnym czasie manewrami wojskowymi Wielkiej Rasiji z buntowniczymi góralami z Czeczenii i Dagestanu.
Do mety czyli miejscowości Stepancminda dotarliśmy z małym poślizgiem spowodowanym nagłym załamaniem pogody. Potrzebowaliśmy łącznie 3 stopów, aby przebyć cały odcinek. Po drodze zmuszeni byliśmy rozbić przymusowe obozowisko w ruinach twierdzy Ananuri z przełomu XVI i XVII wieku. Co zabawne, na miejscu spotkaliśmy młodych Gruzinów, którym wcześniej w ładnym stylu sprzątnęliśmy stopa sprzed nosa i zostawiliśmy daleko w tyle. Mimo podejrzanego wyglądu nieletnich, nawiązaliśmy z nimi kooperację przy wspólnym budowaniu tymczasowego obozu. Braterskie relacje pojawiły się w momencie rozpalania ogniska, a oczekiwany przez nas respekt narodził się dopiero po zaprezentowaniu sztuki przetrwania i krótkiego szkolenia z wzniecania ognia. Gdy do gry wkroczyła czacza, wszelkie bariery zniknęły i zaczęła się biesiada rodem z Ogniem i Mieczem. Noc była długa i huczna, a rano pojawił się pierwszy tym w kraju KAC. Zawartość kilku plastikowych butli czaczy przeczyściła nasze przełyki ze skutecznością roundapa i uświadomiła przywiązanie Gruzinów do tej zwodniczej substancji wyskokowej.
Autostopem przez Drogę Wojenną
Z chłopakami rozstaliśmy się rankiem i dalszą część trasy przebyliśmy w towarzystwie młodego Azera, który jechał do roboty do Rosji. Klimat przejazdu był dość typowy jak na tę część świata – zdezelowana biała Łada i dance-pop na cały regulator. Miło było znów poczuć się sielankowo i wrócić do doznań doświadczanych w sąsiedniej Armenii czy wcześniej w Azerbejdżanie. Zaliczenie Gruzińskiej Drogi Wojennej jest obowiązkowe ze względu na atrakcyjność samej trasy (najwyższy punkt w Przełęczy Krzyżowej położony jest na wysokości ponad 2300 m.n.p.m.) i obecności wielu zabytkowych obiektów. Miejscówek zjawiskowych po drodze jest bez liku – urokliwa Dolina Sno, Jezioro Żinwalskie (Zhinvali) czy wspominana wcześniej Twierdza Ananuri. Regionem zachwycą się przede wszystkim miłośnicy gór, zabytkowej architektury i specyficznego folkloru kaukaskich górali. Backpackerom też się spodoba bo możliwości pieszych wędrówek i zjawiskowych krajobrazów jest sporo.
Stepancminda to mała wioska położona na wysokości 1750 m n.p.m., u stóp lodowca, nad rzeką Terek. Miejsce startowe dla alpinistów, którzy chcą zdobyć Kazbek, jeden z najwyższych szczytów Kaukazu. Gdzie zjeść? Na głównym placu postojowych maszrutek i taksówek znajduje się kapitalna Cafe 5047m, która nie jest tania, ale oferuje zajebiście smaczne jedzenie i atmosferę na poziomie.
Gdzie spać? Oczywiście w namiocie bo po co płacić za nocleg 🙂 Jak się nie da (jak w naszym przypadku), to najlepiej u lokalsów. Polscy blogerzy polecają Guesthouse „Polish House”, gdzie ceny są przystępne, jest WI-FI a z personelem dogadać można się po rosyjsku i gruzińsku. Do monastyru Cminda Sameba (Święta Trójca) można dostać się pieszo (ponad godzinny spacer w górę) lub Ładą Nivą z lokalnym kierowcą (ok. 40 zł w obie strony). Klasztor to flagowa atrakcja kraju i chyba najpopularniejszy, pocztówkowy motyw, z którym można się spotkać. Warto tu przyjechać, bo miejsce jest niezwykłe i jest to murowana okazja na dobre foty.
Biwakujemy w skalnym mieście Upliscyche. Burza stulecia!
Po prawie trzech dniach spędzonych w górzystym terenie postanowiliśmy ruszać w kierunku Kutaisi, skąd czekał nas lot do Katowic. Na własnej skórze przekonaliśmy się, że ze Stepancmindy wcale nie tak łatwo wrócić stopem. Teoretycznie szans jest sporo bo to jedyna droga w kierunku Tbilisi, ale nam zajęło to prawie 2 godziny. 2 bite godziny czekania, ale zakończone dobrym strzałem. Zabrał nas francuski turysta, z którym przejechaliśmy ponad 150 km. Następnie z pomocą lokalnego szeryfa udaliśmy się do wsi Uplisciche, w której mieści się starożytne skalne miasto datowane na V wieku p.n.e. Miejsce to jest niezwykłe pod kilkoma względami. Zachwyca przede wszystkim mieszanka stylów kulturowych, które swoimi korzeniami sięgają starożytnej Persji i Anatolii. Imponuje również architektura, która jest miksem wierzeń pogańskich i religii chrześcijańskiej. Skalnych osad w Gruzji jest więcej, miłośnikom tego typu miejscówek polecamy miasto-jaskinię Wanis Kwabebi i Wardzię, która niewątpliwie stanowi największą atrakcją turystyczną regionu Mescheti.
Upliscyche w sezonie turystycznym jest dość komercyjnym miejscem, które ściąga z całej Gruzji autokary pełne krzykliwych dzieciaków i irytujących turystów-lastminute. Psuje to atmosferę zwiedzania dlatego polecamy odwiedzić osadę późnym popołudniem. Jest zamknięta, ale można rozbić na okolicznych skałach i nielegalnie przedrzeć się na teren kompleksu. Jest czas na spokojnie zwiedzenie całości i delektowanie się ciszą, krajobrazem i odgłosami wiejskiego folkloru z pobliskich wiosek.
Za co kochamy ten region świata?
Za wolną amerykankę i nieskrępowaną niczym swobodę działania. W jakim zachodnim kraju gliniarz bierze autostopowiczów na pakę swojego suwa, zawozi ich do monopolowego (pod którym cierpliwie czeka kilkanaście minut), a następnie wiezie z litrami browarów do kompleksu turystycznego, w którym alkoholu spożywać nie można. Na końcu pozwala na fotkę-pamiątkę i jeszcze odmawia przyjęcia zapłaty w formie piwka, bo jest na służbie i nie pije!! To jest możliwe tylko na Wschodzie i krajach Trzeciego Świata!!
Obozowisko rozbiliśmy na skałach w dość odsłoniętym miejscu bo nikt z nas nie przypuszczał, że w nocy rozegra się Mordor, który długo zapamiętamy. Potężne kłębiska chmur, które były przedmiotem żartów podczas wieczornej konsumpcji alkoholu, nawiedziły nas w nocy i zmusiły do ewakuacji. Szkoda, że nie udało się uwiecznić całego zdarzenia bo wyglądało dosyć groteskowo. Dwóch dorosłych chłopów zbiega w środku nocy ze skał w atmosferze paniki, silnego wiatru, błyskawic i towarzystwie dzikich, szczekających, i biegających luzem bezpańskich psów.
Nad ranem niewyspani i połamani spaniem na betonie udaliśmy się w drogę do Kutaisi. Do drugiego pod względem wielkości miasta Gruzji przetransportowali nas kolejno: lokalny chłop, dwójka obrzydliwie bogatych i sprośnych Turków, a na końcu przemili rosyjscy turyści z Moskwy. Na miejscu zjedliśmy pierożki Chinkali, klasyk kuchni kaukaskiej zaliczany do kulinarnej czołówka poza chaczapuri i chlebkami puri. To był koniec naszej wędrówki ludów, którą rozpoczęliśmy w Iranie na początku maja, a która poprowadziła nas tysiące kilometrów na północ. Odliczając godziny do odlotu wraz z parką przezabawnych Polaków, których zdążyliśmy już poznać w górach Wielkiego Kaukazu, uskuteczniliśmy sztukę wznoszenia gruzińskich toastów, która na stałe wpisała się w kulturę biesiadowania w Gruzji. To był nas ostatni gaumardżos na gruzińskiej ziemi, do której wrócimy jeszcze nie raz.
Legendarny klasztor Cminda Sameba
Wypad bez spotkania Polaków jest chyba niemożliwy. Na zdjęciu przesympatyczne mordeczki.
Droga wojenna
Stopem prze Gruzję
9 komentarzy
Ale barwnie opisy, świetnie do tego uzupełnione zdjęciami. Osobistość relacji też na plus! Zawsze to postacie, a nie miejsca zapewniają najwięcej wrażeń.
Będę wypatrywał kolejnych tekstów. Dużo powodzenia!
Wspaniała przygoda! Chętnie i do Gruzji się kiedyś przejadę 🙂
zajebiście! 🙂
Ostatnie zdjęcie – mistrz! Co mogę powiedzieć, skoro nie widziałam Gruzji? Że wszystko, co o niej słyszałam, tętni teraz w Twoich opisach i zdjęciach, genialna sprawa. Rzadko czytam blogi podróżnicze, ale do tego będę wracać – bez czułych słówek, prosto z mostu, jak wyglądała wyprawa. No i ten klimat Starego Miasta Tbilisi. Mam nadzieję, że zobaczę to kiedyś na żywo. Szerokości! 🙂
barwne opisy – szkoda, że zerżnięte ode mnie. http://www.polakogruzin.pl/7-rzeczy-ktore-musisz-zrobic-w-tbilisi/
Piękne te zdjęcia.. aż się rozmarzyłam. Wujek Stalin dalej na propsie haha
Zastanawiam się w jakim państwie można kupić pocztówkę z Adolfem Hitlerem czy generałem Franco?
Ekstra relacja! Po czytance mam jeszcze większą ochotę rzucić korpo i ruszyć w świat 🙂 Tymczasem trzymam kciuki za Wasze dalsze wypady!
Dzięki Inkszo! Na Twoim miejscu wyssałbym z korpo tyle $$ ile tylko się da, a potem zrobił sobie dłuuugie zasłużone wakacje. Gruzja w dobie obecnego „taniego latania” jest celem, do którego łatwo się dostać. Gruzja zachwyca, a Armenia kładzie na kolana. Pozdrawiam! Daniel :]