Zaplanowanie wyprawy do oddalonej o 3 tysiące km Portugalii wcale nie było łatwe. Jeszcze przed kilkoma laty można było dotrzeć tam w stosunkowo tani sposób bezpośrednim lotem z Warszawy. Dziś zagraniczne tanie linie lotnicze niestety nie mają w swojej ofercie żadnego polskiego portu lotniczego połączonego z Portugalią.
Jakieś 3 miesiące wcześniej zaczęliśmy szukać najtańszego połączenia, jednak dopiero w sierpniu udało nam się trafić na interesującą ofertę i tak nie zastanawiając się, zarezerwowaliśmy lot na trasie Polska-Włochy-Portugalia-Norwegia-Polska. Nie ma, co się oszukiwać – podróż była naprawdę nieprzyjemna i dziś taki sposób wyprawy z przesiadkami jest dla nas czynnikiem decydującym w planowaniu każdej eskapady.
W Bolonii wylądowaliśmy ok. godz. 22 i nie pozostało nam nic innego jak rozbić koczowisko na lotnisku. Po niespokojnej nocy spędzonej na plażowej macie ok. 7 rano zebraliśmy się i wyruszyliśmy na krótkie zwiedzanie samej Bolonii (byliśmy b.ograniczeni czasowo, ponieważ o godz. 13 mieliśmy już wylot do Porto). 4-godzinne zwiedzanie okolic Dworca Głównego osobiście nie było przeżyciem ekscytującym, natomiast ta wątpliwa przyjemność kosztowała nas łącznie 24 EUR (6 EUR za transfer busem z lotniska do centrum), które zdecydowanie mogliśmy spożytkować inaczej.
Po powrocie na lotnisko napotkały nas tylko małe kłopoty z nadmiarem bagażu, ale szybko zostały rozwiązane z pomocą polskich studentów lecących z nami do Porto. Ok. godz. 13 wymęczeni kilkunastogodzinnym koczowaniem na lotnisku wyruszyliśmy do upragnionej Portugalii. Lot odbył się bez najmniejszych przeszkód, a i z dojazdem do centrum nie było żadnego problemu bowiem sieć autobusów z lotniska jest b. dobrze rozwinięta | linia ZA, 601,602, 604 – cena 1.30 EUR/os; www.stcp.pt |
Nasz hostel zarezerwowaliśmy niedługo przed wylotem na niezawodnym serwisie www.booking.com. Hostel Alojamento Local Monte Sinai usytuowany w ścisłym centrum na ulicy Alexandre Herculano 146 kosztował nas 24 EUR za dwuosobowy, prywatny pokój. Prowadził go staruszek posługujący się jedynie portugalskim, ale dzięki wyjątkowo rozbudowanej gestykulacji nie miał problemów w porozumiewaniu się z zagranicznymi gośćmi. Mimo że nasz pokój nie miał okna to, co najważniejsze był czysty i schludny. Dodatkowo mieliśmy własną lazienkę z której widok rozprościerał się ponad cudne uliczki miasta. Po krókiej drzemce wyruszyliśmy na wieczorny spacer. Niestety dłuższy brak snu i podróż dały się nam szybko we znaki i gdy wróciliśmy do hostelu, zasnęliśmy „od strzału”.
Rano wypoczęci i pełni entuzajzmu rozpoczęliśmy zwiedzanie portowego miasta. 17 stopni i niewielki deszcz wcale nas nie zniechęcił do spacerów ulicami Porto. Na nasze szczęście podczas obiadu w jednej z licznych knajpek portowych zaczęło świecić piękne słońce, które zdecydowanie umiliło nam dalszy spacer po mieście. Następnego dnia z dużym niedosytem wyruszaliśmy już do Setubalu, gdzie dzięki grouponowi czekała nas odrobina luksusu. W sierpniu wykupiliśmy 2 noce w 4-gwiazdkowym hotelu znajdującym się w niewielkiej miejscowości pod Lizboną – Setubalu. Groupon wyniósł nas zaledwie 370 PLN, co było ceną z kosmosu biorąc pod uwagę standardowe ceny za dobę w tym hotelu – 500 PLN…
Portugalia jest tak mała, że pokonanie odległości między najważniejszymi miastami nie sprawia żadnego problemu. W ciągu 3 godzin za kilkanaście euro dotarliśmy do Lizbony a stamtąd już przysłowiowy żabi skok dzielił nas od Setubalu. Setubal to mała, spokojna, malownicza, portowa miejscowość, ale mimo całego uroku – jak na portugalskie warunki niezbyt turystyczna. Zapewne stąd ta oferta na grouponie, której kupno okazało się jednym z najlepszych wyborów. W hotelu Do Sado przydzielono nam apartament z dużym balkonem na ostatnim piętrze, z najpiękniejszym widokiem na całe miasto.
W cenę wliczone były smaczne i urozmaicone śniadania i dodatkowa atrakcja w formie kręcenia scen do jednej z popularnych oper mydlanych. Z bliska mogliśmy przyjrzeć się procesowi powstawania portugalskiej telenoweli.
Sam Setubal jest b. urokliwym miasteczkiem, urzekł nas swoimi malowniczymi uliczkami, typowo południową zabudową i czystą, piaszczystą plażą. Gdyby kiedyś ktoś znalazł się w tym miejscu, gorąco polecamy restaurację, która mieści się na nabrzeżnej promenadzie. Kapitalne miejsce, gdzie można zjeść dość tanio i po portugalsku. Musimy zaznaczyć, że dzięki wyłącznie portugalskiej karcie i braku znajomości języka angielskiego przez kelnerkę udało nam się zjeść jedną z najlepszych prawdziwych portugalskich kolacji. Oczywiście restauracja godna polecenia dla miłośników przede wszystkim owoców morza. Dla amatorów mniej wykwintnej kuchni równie gorąco zachęcamy do odwiedzenia lokalnej Pizzy Hut znajdującej się na głównym deptaku miasta w otoczeniu wyjątkowo urokliwego placu.
Po dwóch dniach plażowania, spokojnych spacerów i nocnym piwkowaniu na balkonie dotarliśmy do stolicy. Lizbona już z daleka robi wrażenie na przyjezdnych. Wielki, słynny na cały świat posąg Jezusa przywitał nas podczas podróży na jednym z rozległych mostów. Gdy wysiedliśmy z autobusu, byliśmy tak zdezorientowani naszym położeniem, że zdecydowaliśmy się na wzięcie taksówki. Okazało się, że uprzejmy kierowca po niewielkich negocjacjach, za małe pieniądze zawiózł nas pod sam hotel.
Szybko się rozgościliśmy i wyruszyliśmy w miasto. Początkowo bez żadnych planów skierowaliśmy się na główny trakt miasta, który doprowadził nas prosto w ulicę Augusta i na plac Comercio ze słynnym łukiem triumfalnym .
Miejsce to przynajmniej na nas zrobiło ogromne wrażanie. Plac położony jest tuż nad brzegiem Tagu, a okolice placu to praktycznie serce miasta, pełne turystów i uroku. Niestety już pierwszego dnia przekonaliśmy się o nieco ciemniejszej stronie miasta. Na ulicach ścisłego centrum wśród tłumów turystów bez skrupułów przewijało się wielu emigrantów i innych podejrzanych typów w koszulkach z Jamajką, którzy w dość nachalny sposób oferowali prochy.
Następnego dnia wstaliśmy z samego rana i metrem ruszyliśmy do największego w Europie lizbońskiego oceanarium. 6,50 € zapłacimy tu za wstęp w przypadku wystaw czasowych, 13,00 € w przypadku wystaw stałych i 16,00 € za całość. Tutaj przydała się Karta Euro26, która obok ubezpieczenia faktycznie upoważnia do wielu zniżek. Oceanarium ciekawe, aczkolwiek nasze oczekiwania były większe. Bardzo dużo gatunków ryb, ale te największe można było policzyć na palcach jednej ręki. Wróciliśmy do hotelu i ponownie zrobiliśmy sobie wieczorny spacer po stolicy, już tym razem w dzielnicy rozrywki – Bairro Alto. Udało nam się zarezerwować pokój w idealnie położonym hoteliku Penaso Londres . Stawka za noc (22 EUR za dwuosobowy pokój ze śniadaniem) jak na Lizbonę niezła, biorąc pod uwagę bliskość punktu widokowego połączonego z parkiem, który stanowił miejsce spotkań studentów. Klimat przypominał nam odrobinę nasz Wrocław a dokładniej Wyspę Słodową.
Na niewielkim skwerze, przy piwie i muzyce odbywały się spotkania towarzyskie młodych ludzi. Dodatkowym przyjemnym dla nas akcentem był fakt ze w Pensao Londres pracowała Polka, p. Grażyna, którą z tego miejsca pozdrawiamy i dziękujemy za smaczne śniadanie. Trzeci dzień po przybyciu do Lizbony odwiedziliśmy bardzo ważne miejsce, dzielnice Belem. Podążając tramwajem wzdłuż Tagu dotarliśmy do historycznej dzielnicy, gdzie spędziliśmy wiele godzin. 4 EUR kosztuje wejście na Torre D Bellem – warto, wspaniały widok i gratka dla fotografów. Wracając zahaczyliśmy jeszcze o plac Comercio i jego okolice. Piątkowy wieczór spędziliśmy właśnie na wspomnianym wcześniej skwerze. Nasze ostatnie godziny spędzone w Lizbonie poświęciliśmy na zwiedzanie rybackiej dzielnicy Alfama. Dostaliśmy się tam sławetnym żółtym tramwajem nr 27. Urokliwe, wąskie uliczki robią naprawdę ogromne wrażenie i mogliśmy jedynie żałować, że pora pakować manatki i udać się do ostatniego punktu naszej wyprawy – prowincji Algavre.
Korzystając z usług Rede Expressos – portugalskiego przewoźnika autokarowego za 17 EUR dobiliśmy do Faro. Samo Algarve różni się nieco od pozostałej części kraju. Jest zdecydowanie bardziej egzotyczne i typowo turystyczne. W porównywaniu z dekadenckim klimatem Porto, różnica jest znacząca. Miasteczko jest malutkie ale na tyle turystyczne, że znalezienie noclegu nie stanowi większego problemu. Po zbadaniu dwóch hosteli, trzeci okazał się strzałem w okrągłą dziesiątkę. Tivoli Guest House to hotel w przystępnej cenie (25 EUR za dwuosobowy pokój bez śniadania) prowadzony przez przebojowe małżeństwo – Sally i Kena Lesterów. Szalona Sally poleciła nam knajpę Centanario, zdecydowanie najlepszą knajpę całego wypadu, gdzie mieliśmy okazję spędzić prawdziwy portugalski wieczór z fado i butelką czerwonego wina gratis. Do powrotu zostały nam tylko dwa dni, dlatego za obowiązkowy punkt wycieczki uznaliśmy Ilha Deserte – wyspę, na której środku stoi tylko jeden budynek- tamtejsza sezonowa restauracja dla odwiedzających ją turystów i rybaków. Przebywając na Ilha Deserta można poczuć się przez moment jak na bezludnej wyspie, w nocy zalewa ją przypływ natomiast w dzień kursują dwie niewielkie łodzie z turystami, którzy są w stanie plażować tak by do końca dnia siebie nawzajem nie zobaczyć (kurs w jedną stronę to koszt 5 EUR). Poza najprzyjemniejszą w naszym życiu drzemką, znaleźliśmy najpiękniejsze i największe muszle jakie dotychczas widzieliśmy.
Na ostatni dzień naszego portugalskiego maratonu zaplanowaliśmy plażowanie w Faro. Przynajmniej tak myśleliśmy dopóki nie okazało się, że plaża jest oddalona o dobre 10-15 km od centrum, a tamtejszy autobus jeździ dość rzadko. Z samego rana jeszcze pełni zapału i nieświadomi czekającej nas drogi wyruszyliśmy na plażę. Upał okazał się naszym największym wrogiem. Na szczęście po kilku próbach złapania stopa po ok. godzinie udało nam się zabrać z sympatycznym Ukraińcem zamieszkałym na stałe w pobliskim Montenegro. Sama plaża była oblegana przez turystów, a Ocean tak bardzo zimny, że kąpieli nie można było zaliczyć do przyjemnych. Oczywiście dla nieustraszonych (w tym Daniela) zanurzenie w Oceanie było niemal obowiązkiem a i wielką przyjemnością. To właśnie na tej plaży mieliśmy kilkanaście godzin niemal zamarznąć. Jako, że plaża w Montenegro znajduje się w promilu ok 3-4 km od lotniska, z którego mieliśmy wylot do Oslo o 7.00 rano, spłukani i z głową pełną idealistycznych wizji, stwierdziliśmy, że najlepszym rozwiązaniem będzie „romantyczna” noc spędzona na plaży przy butelce wina.
Marzyła nam się kąpiel w Oceanie o pięknym wschodzie słońca. Niestety rzeczywistość troszkę zweryfikowała nasze oczekiwania.
Godzinę-dwie przed północą wsiedliśmy do ostatniego autobusu jadącego na lotnisko. Stamtąd zakochani i szczęśliwi, zaopatrzeni w półtora litra wina wyruszyliśmy na pobliską plażę. Droga była mało przyjemna – kompletnie nieoświetlone pobocze ulicy w dużej mierze ciągnące się przy dzikim rezerwacie przyrody, co i tak nie pozwoliło nam zwątpić w cudownie zapowiadający się wieczór. Dopiero ok. pierwszej w nocy zdecydowaliśmy o losie dwóch, dopiero co otwartych butelek wina. Gdy upiliśmy po łyku, zmarznięci i wtuleni w siebie, pomyśleliśmy, że to być może nie był najlepszy pomysł na spędzenie ostatniej nocy w Portugalii. Nie poddając się, liczyliśmy przynajmniej na zapowiadany piękny wschód słońca. Niestety i tego się nie doczekaliśmy. Ok. 5 nad ranem zebraliśmy się na autobus zawiedzeni nadal panującym mrokiem. Autobus jednak nie przyjechał. Przyszedł czas na podjęcie decyzji kluczowych, dlatego bez zastanowienia wyruszyliśmy w powrotną podróż na lotnisko.
W międzyczasie sporadycznie próbowaliśmy złapać stopa, co by szybciej pojawić się przed odprawą, niestety bezskutecznie. Dopiero jakieś 20 minut (ok. 5.40) drogi od lotniska zauważyliśmy jadący w przeciwną stronę samochód, który zawrócił gdy nas tylko zobaczył. Okazało się, że była to para holenderskich turystów, którzy dowieźli nas na lotnisko ( w związku z następnymi wydarzeniami, para tych holendrów była naszymi Aniołami Stróż, którzy w ostatniej chwili pomogła nam dotrzeć na lotnisko). O 5.57 przepakowani (jak nam się wydawało prawidłowo zapakowani) podeszliśmy do bramki, gdzie młody celnik po informował nas, że właśnie zamknął odprawę w systemie… Z tamtych wydarzeń nie pamiętam wiele, poza bezradnością i łzami, świta mi w głowie bieg od okienka Ryanaira do odprawy celnej oraz punkt ostateczny przepakowania bagażu, gdzie musieliśmy zostawić niewielką część naszych ubrań i całą kolekcję pięknych muszli.
Ok. 7.15 (15 minut po planowanym odlocie) wbiegliśmy na pokład i obserwowani przez większość pasażerów zajęliśmy miejsca i już nie myśląc o niczym innym jak powrocie do Polski, wystartowaliśmy do Oslo, skąd praktycznie od razu mieliśmy przelot do naszego ukochanego Wrocławia.
DEKADENCKIE PORTO
SETUBAL
LIZBONA
FARO
MONTENEGRO
5 komentarzy
Dziękuję za ten wpis, bardzo cenne informacje 🙂
Cieszymy się! Kiedy podróż? 🙂
@nawylocie:disqus : w Lizbonie jestem od 01/07/2017 i od 03/08 będę na miesiąc w Porto :).
A Ty planujesz powrócić do Portugalii? 🙂
Tak, na pewno, może na starość uda się kupić jakąś przytulną kanciapę na wybrzeżu #marzyciel
Portugalia, to jeden z najładniejszych krajów w Europie bez wątpienia. Na pewno tam wrócę na degustację porto czy przepyszne bacalhau.