Siedząc w jednej z bielskich knajp i próbując znaleźć miejsce, gdzie moglibyśmy się wybrać, natrafiliśmy w końcu na Mołdawię. Ten dość orientalny kierunek do najbiedniejszego z państw europejskich wydał nam się na tyle intrygujący, że po tygodniu mieliśmy już kupione bilety a po dwóch ujrzeliśmy Kiszyniów na własne oczy. Po raz kolejny sprawdziła się reguła, że spontan w podróży popłaca, upiększając ją do granic możliwości.
Jako, że mieliśmy ograniczenie w postaci czasu ponieważ na wyjazd mogliśmy przeznaczyć max 4 doby, zaczęła się zabawa z dogrywaniem połączeń. Udało nam się po kilku dniach skonfigurować naszą trasę, zaczynając od Krakowa przez Przemyśl, Lwów i w końcu mołdawską metropolię – Kiszyniów. We wtorek 16 kwietnia nawiązaliśmy ostatni kontakt z naszą piękną Polską, udając się w 36 godzinną tułaczkę do zielonego kraju win i tanich papierosów.
MOŁDAWIA – PIJANYM PALCEM PO MAPIE
Kupiliśmy bilet nocny na Regionalnym Dworcu Autobusowym w Krakowie | R.D.A. Kraków | i z 15-minutowym opóźnieniem o 2:25 wystartowaliśmy do Przemyśla. Bus bez rewelacji, widać dokąd zmierza, bilet 40 PLN + uwaga 2 PLN za bagaż!! Odradzamy tę opcję dostania się do Przemyśla, lepiej wybrać TLK, gdzie za bilet zapłacimy 22 PLN i pojedziemy godzinę dłużej. Szybko po dotarciu do Przemyśla przyczepił się do nas ukraiński „przedsiębiorca” oferujący kurs do Lwowa za 50 PLN od osoby, zapewniając, że ominie kolejki na granicy. Wybraliśmy jednak usługi lokalnego PKS-u za 25 PLN. Sam Przemyśl to dobra opcja na 2-2,5 godzinny przystanek, można się tanio ubrać na bazarze, kupić słownik polsko-rosyjski i zwiedzić zabytkową starówkę.
Bus do Lwowa to pierwsze zetknięcie ze wschodnią mentalnością i niepohamowaną niczym wolnością. Cały zapchany produktami z Polski, które Ukraińcy na masową skalę zwożą do siebie, gdzie ceny artykułów spożywczych są wyższe. Patisony, podpaski, nutelle, herbaty. Upchaliśmy się w pomidorach i zakręcony szofer w końcu odpalił maszynę. Na granicy ok. godziny czekania a podróż minęła szybko, urozmaicona co jakiś czas rozmowami z przesympatycznymi ukraińskimi babuszkami. Na Dworzec Autobusowy przy ulicy Strijskiej 109 przyjechaliśmy o 16:25, gdzie o 17:00 złapaliśmy wcześniej zarezerwowanego busa do Kiszyniowa. Bilety wyniosły nas 729 UAH czyli po 142 PLN na łeb, a rezerwacji dokonaliśmy tutaj: ticket.bus.com.ua/
Nie musicie się obawiać zakupu biletu przez internet. Cały proces trwa 5 minut, a kierowca bez problemu akceptuje wydrukowany bilet.
Trasa z Lwowa do Kiszyniowa nie należy do najprzyjemniejszych. Jedziemy 18 godzin drogami gruntownymi przez wsie pozbawione prądu, zahaczając o każdą możliwą wioskę, w której znajdą się chętni na kurs. Na granicy z Mołdawią zero zbędnych formalności, nie potrzeba żadnej wizy i nie przeszukują autokarów jak, co poniektórzy sugerują w swoich relacjach.
Po kilkudziesięciu godzinach, kilka minut po 9 zacumowaliśmy do owianego złą sławą Dworca Północnego w Kiszyniowie (Gara de Nord), gdzie przetestowaliśmy tutejsze kantory wymieniając jednego dolca. Bilet na centralę kosztował nas 3 MDL czyli ok. 75 groszy. 20 minut industrialnych widoków i typowego, socrealistycznego miasta przemysłowego. Po chwili docieramy do Dworca Głównego skąd za 40 MDL łapiemy busa do Orheiul Vechi | Old Orhei WIKI |. Ten historyczny kompleks poza winnicami w Cricovie był jednym z priorytetów całego wypadu. Do największej atrakcji kraju docieramy w ok. 45 minut, a kierowca wysadza nas tuż za miasteczkiem Trebujeni u podnóży prawosławnej cerkwi. W Busie spotykamy James’a, amerykańskiego turystę pracującego w RPA (?!), który wracając z Bukaresztu odwiedził na kilka dni Mołdawię. Nasz anglosaski przyjaciel dogadał się z kierowcą maszrutki, co do godziny powrotu, a następnie razem ruszyliśmy przed siebie.
W POSZUKIWANIU STAREGO ORCHEJU
Stare Orhei to bez wątpienia warte odwiedzenia miejsce. Nie ma tu turystów, a obecność lokalnych mieszkańców jest praktycznie niezauważalna. To dobre miejsce na „wewnętrzną spowiedź”, rozmowę z przyjacielem i porobienie dobrych fot. Jeśli wszechobecna cisza zaczyna niepokoić, zawsze można porozmawiać po angielsku z prawosławnym mnichem, mieszkający na szczycie w starej krypcie. Duchowny utrzymuje się ze sprzedaży dewocjonaliów, oferując święte obrazki za 5 MDL. To pradawne miejsce zajęło nam ponad 5 godzin, zdążyliśmy obejść dookoła cały kompleks, zaglądając również do wydrążonych w skale jaskin. | Relacja z podróży Katie Aune do Orheiul Vechi |
Ciocia Wikipedia bardziej fachowo definiuje to miejsce jako kompleks historyczno-archologiczny, gdzie występują ruiny średniowiecznej cytadeli i pałacu pyrkalaba – zarządcy prowincji z czasów tureckich, a także ślady dackich fortyfikacji ziemnych. Tak czy inaczej, to zdecydowanie miejscówka numer jeden w skali całego kraju. Wspaniała przygoda na odosobnionym, odizolowanym od świata terenie. Gdzieniegdzie spotkać można tylko lokalnych pastuszków, dziko wypasane konie i znanego w całej okolicy prawosławnego mnicha.
KISZYNIÓW I PODZIEMNE MIASTO WINNIC W CRICOVIE
Po powrocie z Orheiul Vechi czekała nas przeprawa większa niż samo dotarcie do wcześniejszej atrakcji. Mieszkańcy Kiszyniowa nie rozmawiają po angielsku stąd niekiedy lepszym rozwiązaniem jest zagadanie po polsku i liczenie na odpowiedź w języku rosyjskim. Do Hostelu RetroMoldova dojdziemy znajdując ulicę Puszkin (z j. ros. Strada Alexandru Puskin), którą idąc 500 m. dojdziemy do centrum handlowego Sun City przy ulicy z trolejbusami. Skręcając w prawo, mijamy skrzyżowanie i skręcamy w prawo przy myjni samochodowej. Po lewej stronie pojawią się napisane na murze oznakowania hostelu. Hostel mocno średni, 12 EUR za łeb w dwuosobowym pokoju, ale za to z „friendly” personelem. Ubogie śniadanko wliczone w cenę i możliwość zostawienia bagaży w depozycie.
Wieczorem udaliśmy się zobaczyć, co w trawie piszczy. Nocą Kiszyniów prezentuję się nieco lepiej niż za dnia, ale w sercu miasta, centrum, oferuje niewiele poza parkiem, główną aleją przy parlamencie i ratuszem. Rano odwiedziliśmy tutejszy bazar, w którym roiło się komunistycznej symboliki, a następnie zaczęliśmy łapać busa do Cricovy – największej winnej piwnicy świata.
Dojazd miejskim busem nr 2 za 9 MDL na tej samej ulicy, na której jeżdżą trolejbusy. Cricova to dość ciekawe 9-tysięczne miasteczko, w którym z niewiadomym nam przyczyn 70 % domów jest niedokończonych. Wizyta nie należy do najtańszych, 2-godzinna opcja z degustacją kosztuje 350 MDL czyli na nasze 90 PLN. Ale żyje się krótko, a na pewno raz bywa się w Mołdawii więc grzech nie zobaczyć. Jazda firmowym Melexem po chłodnych, przepełnionych ciężkim zapachem winna korytarzach to nie lada gratka. Podobnie jak wspomniana wcześniej degustacja – 2 gatunków wina i 2 gatunków szampana. Gdy już winko uderzyło, co poniektórym do głowy można było dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Przed nami otworzył się jeden z studiujących w Kiszyniowie Izraelitów, który skuł się po kilku łykach wina i wyznał nam, że Kiszyniów to „One big shit!!!” i mimo, że wytrzymał w nim 7 miesięcy, nie wie czy wytrzyma kolejne 3. Dowiedzieliśmy się o zamiłowaniu do łapówkarstwa wśród przedstawicieli środowiska akademickiego Mołdawii a także o nieznajomości języka angielskiego.
Po powrocie do Kiszyniowa przeznaczyliśmy ok. 100 MDL na zakupy, kupując czerwone wino z Cricovy i prowiant na 18-godzinny powrót do Lwowa. O 18:45 z dworca Gara de Nord wyruszyliśmy z powrotem na Ukrainę. W tym miejscu warto wspomnieć, że nie ma żadnego problemu z kupieniem biletu na połączenie do Lwowa. Nie jest to popularny kierunek wśród mieszkańców Kiszyniowa, z których znaczącą część kursuje do Kijowa. Tym razem podróż była o niebo lepsza, autobus był w 1/4 wolny, można było wyciągnąć się na dwóch siedzeniach i pójść w upragnioną kimę.
JESZCZE SPOKOJNA ZIEMIA UKRAIŃSKA
Lwów przywitał nas piękną, słoneczną pogodą i tuż po godz. 11 udaliśmy się ze Strijskiej 109 w kierunku Dworca Głównego. Tutaj czekała nas mała niespodzianka. Wymiana euro, dolarów i polskich złotówek na hrywny zajęła nam dobre 35 minut (bez kolejki!) z powodu skrupulatnej dokumentacji, której wymaga każda taka transakcja w przypadku obcokrajowców. Dlatego warto kupić hrywny w Przemyślu i zaoszczędzić czas na dotarcie do Starego Miasta. Bagaż można zostawić w depozycie na Dworcu Głównym za 10 UAH.
8 godzin na zobaczenie Lwowa to wbrew pozorom niewiele, a w szczególności gdy aura dopisuje, a ogródki na rynku pękają w szwach. Zmęczeni tułaczką z Kiszyniowa zakotwiczyliśmy się w jednym z takich miejsc, żeby w pełnym słońcu zebrać siły w towarzystwie naszego najwierniejszego przyjaciela – piwa. Lwów to miasto polskojęzyczne z historią, która pielęgnowana przez pokolenia przetrwała do dziś. Można odłożyć swój rosyjski angielski na bok i poczuć się jak w domu, rozmawiając w ojczystym. W rynku przesiedzieliśmy z dobre 4 godziny za sprawą wyjątkowo dobrego czarnego browaru i intrygującego dziadka, z którym nawiązaliśmy rozmowę. Ten mający polsko-kanadyjskie obywatelstwo podróżnik obecnie pracujący w Anglii, wrócił do Lwowa po 40 latach, aby ukoić sentyment z dzieciństwa. Po dłuższej wymianie myśli i poglądów, ruszyliśmy dalej.
Polscy studenci polecili nam wejście na ratusz (płatne ok. 3-4 PLN), co okazało się b. dobrym pomysłem i możliwością udokumentowania Lwowa z lotu ptaka. W mordach nam jednak szybko zaschło i trzeba było udać się do Kryjóvki – jednej z najbardziej znanych lwowskich knajp, do której wejście zapewnia okrzyk „Slava Ukraini!” i przyjęcie łyka mocnej berbeluchy. Mimo niepodważalnego uroku lokalu, nie zagrzaliśmy w nim jednak długo bo czas niemiłosiernie gnał do przodu, a mieliśmy jeszcze w planie kilka przedsięwzięć. Jednym z nich była Opera Lwowska , piękny, reprezentujący eklektyzm w sztuce obiekt, położony ok. 10 minut od Rynku. Odchamieni udaliśmy się do ostatniego punktu – Lwowskiego Browaru , ale tym razem pocałowaliśmy klamkę. Rzut oka na zegarek, zakup lwowskiej wódki, fajek po 3 PLN, krówek mordoklejek i długa na Dworzec Główny, skąd odjeżdżał bus nr. 10 na Strijską, a stamtąd PKS do Przemyśla.
Podsumowanie: opisana powyżej trasa to idealna opcja na kilkudniowy wypad z kumplem. Z uwagi na długość i warunki jazdy wypad z dziewczyną odpada, chyba że ta jest harcerką i rzadko się myje. Wschód to piękny kawałek ziemi, szczególnie na Ukrainie. Sama Mołdawia warta zobaczenia na 3 do 5 dni. To, czego nie zwiedziliśmy to przede wszystkim twierdza w mieście Soroca na północy kraju, autonomiczny region Nadniestrza i turecka Gagauzja w południowej części Mołdawii. Ale to już następnym razem…
KISZYNIÓW
Dobry czerwony to martwy czerwony. Niestety Mołdawianie jeszcze o tym niewiedzą i komunistyczne relikty są obecnie tu na każdym kroku.