Po roku planowania, rachowania i kompletowania sprzętu w końcu dostaliśmy z kumplem przepustkę do kraju, który w większości blogerskich relacji mienił się jako raj dla zagranicznego turysty. Tak, PERSJA, w końcu!! Decyzja zapadła i mimo ekskomuniki nałożonej na nas przez najbliższą rodzinę, pod koniec maja wyruszyliśmy w długą podróż do krainy Ajatollahów i wyskokowej prohibicji.
W poniższych zapiskach z podróży przeczytacie o tym jakie wrażenie zrobił na nas Teheran, opisywany tak barwnie w Szahinszachu Kapuścińskiego; jak smakują elementy owczego pyska o poranku i jak przechodzić przez jezdnię tak, aby sprawiało to przyjemność. Czy Irańczycy nienawidzą chrześcijan? Co z kobietami? Czy widać tylko same oczy? Dużo terroryzmu? Odpowiedzi na powyższe pytania znajdziecie w poniższej relacji.
Zrozumieć Iran
Jak odnaleźć się w 80-milionowym kraju z kierowcami kamikadze
Żadna książka tak dobrze nie przedstawi klimatu panującego w tym kraju jak pierwsze 20 minut obecności na teherańskim lotnisku. Dla przedstawiciela cywilizacji zachodniej, który nigdy nie gościł w muzułmańskim kraju, różnica kulturowa będzie porażająca i zwalająca z nóg. I nie chodzi tylko o wszechobecność banerów propagandowych, portretów ajatollahów i bohaterów rewolucji islamskiej czy pań w czarnych pelerynach. Klimat, który panuje w Iranie początkowo niepokoi, ale wraz z upływem czasu zaczyna mocno intrygować.
Persja podobnie jak Rosja to stan umysłu. Mieliśmy szczęście, że poznaliśmy na pokładzie samolotu Irańczyka studiującego w Turynie, który jeszcze w przestworzach przybliżył nam obyczaje panującego w swojej ojczyźnie. Z tego miejsca serdeczne pozdrowienia i podziękowania dla Mohammada Kobari za pomoc w wymianie waluty, transfer z lotniska do centrum i wspólne delektowanie owczymi pyskami o 4 rano 😛 Zakup irańskich riali jest dość czasochłonny. Walutę można wymienić tylko w Iranie z uwagi na międzynarodowe sankcje i zamknięty system bankowy. Oznacza to turboinflację, ale na szczęście nie taką jak w Zimbabwe, gdzie do grudnia 2008 r. roczna stopa inflacji urosła do 6,5 nowemdecyliardów czyli 65 mln gugoli proc. Tak czy siak w Iranie jest się milionerem, to pewniejsze niż 2 razy 2.
Kosmiczny ruch drogowy to kolejna rzecz, która rzuca się w oczy po przyjeździe do tego kraju. No rules i prawdziwa wolna amerykanka. Irańczycy jeżdżą brawurowo i nie widać po nich, aby w jakikolwiek sposób respektowali przepisy ruchu drogowego. Wygląda to imponująco, ale statystyki mówią same za siebie. Iran od lat zaliczany jest do czołówki państw z największą śmiertelnością na drogach. Trzeba mieć się na baczności i pamiętać, że dla niektórych kierowców (szczególnie pojazdów jednośladowych) chodnik stanowi integralną część jezdni. Mijające pieszych skutery nie są zatem czymś nadzwyczajnym.
Wolna amerykanka na drodze – nieodzowny element miejskiego krajobrazu
W Iranie na porządku dziennym są kolizje, a 80% samochodów (głównie perskiej produkcji – Zamyad, Paykan, czy Saipa) jest poobijana lub ma stłuczoną przednią szybę. To norma. W Teheranie byliśmy świadkami wypadku na rondzie przy Łuku Triumfalnym upamiętniającym zwycięstwo w wojnie irańsko-irackiej. Uczestnicy stłuczki pokrzyczeli na siebie przez chwilę, oszacowali straty po czym odjechali każdy w swoją stronę. To nieodzowny element miejskiego krajobrazu we wszystkich krajach Bliskiego Wschodu i Azji Centralnej. Powyżej krótki filmik prezentujący teherański ruch uliczny.
Internet w Iranie jest cenzurowany, ale i tak wszyscy obchodzą te zabezpieczenia. Kraj liczy ponad 40 mln internautów, a wielu młodych korzysta z popularnych portali społecznościowych typu Facebook, YouTube czy CouchSurfing dzięki aplikacjom, które przydzielają IP z egzotycznych krajów np. Singapuru. Nie zmienia to faktu, że korzystanie z sieci w Iranie jest meczące, ale nie niemożliwe 😀
O hotspotach czy darmowym WiFi trzeba oczywiście zapomnieć, najlepiej znaleźć punkt sprzedaży z napisem MCI i zaopatrzyć się w irańską prepaidową kartę SIM. Kosztuje grosze i poza możliwością nawiązania kontaktu z najbliższymi w Polsce udostępnia niewielki pakiet internetowy. Powyżej zdjęcie dokumentujące frustrujący komunikat w farsi, która pojawia się po próbie zalogowania się na FB.
Z Irańczykami ciężko dogadać się po angielsku
Mieliśmy problem zlokalizować WC w Teheranie bo nikt nie rozumiał słowa „toilet” czy „dabyl sii”. Pocieszające jest jednak to, że jeśli już trafi się na osobę mówiącą w tym języku (zazwyczaj studenta) to będzie posługiwać się nim biegle. Szczęście, że naszymi hostami była grupka teherańskich studentów – nauczyciel angielskiego, student szkoły filmowej, grafik i paru innych z technicznych kierunków. Dwóch z nich mówiło biegle po angielsku dzięki czemu opowiedzieli nam o Iranie więcej niż Kapuściński, Majd, Orzech czy Lonely Planet razem wzięci. O naszych teherańskich ziomkach będzie jeszcze wiele na tym blogu bowiem to, co się działo u nich na stancji wymaga napisania kilku osobnych relacji.
Przed wizytą w Iranie warto zapoznać się ze skomplikowaną formułą grzecznościową o nazwie ta’arof. Irańczycy wychodzą z założenia, że odpowiednie (grzeczne, uprzejme) zachowanie jest konieczne nawet w sytuacji kiedy jest ono sprzeczne z ich prawdziwymi zamiarami. Jednym z najlepszych przykładów działania tej sztuczki jest wywiad byłego prezydenta Iranu z dziennikarzem telewizji NBC. Ahmadineżad na pytanie „Czy chciałby Pan coś zobaczyć w Ameryce” odparł „Jasne„, po czym po chwili skwitował „Oczywiście nie nalegam„. Rzeczywiste znaczenie tego zdania, a nie jest to tak łatwe do rozszyfrowania, było znacznie bliższe powiedzeniu: „Oczywiście, tak naprawdę nie bardzo mi zależy”. Irański przywódca przyznał tym samym, że Ameryka może być ciekawą krainą, ale tak naprawdę to go średnio interesuje, znajdując sposób, by wyrazić to w sposób „grzecznie obraźliwy”.
Irańczycy stosują ta’arof bardzo często i w różnych sytuacjach. Najlepiej potrenować z taksówkarzami, którzy często oferują przejazd za darmo mimo, że tak naprawdę oczekują zapłaty. Ta’arof można po pewnym czasie łatwo rozpoznać, ale są sytuacje kiedy intuicja zawodzi i rozmówca jest w stanie wprowadzić w duże zakłopotanie. Dlatego najlepszym sposobem na uniknięcie zbędnej konsternacji jest wypalanie na wstępie „No ta’arof please, c’mon, dude!„. Działa zawsze i rozwesela Irańczyków!
Jak wygląda Iran?
Słów kilka o Teheranie i spaniu w parku w biały dzień
Mało kto wie, ale Teheran poza tym, że jest stolicą Iranu, jest również światowym centrum operacji plastycznych nosa. Nie jest to spowodowane tym, że Persowie rodzą się z genetycznie zmodyfikowanymi częściami ciała, a buntem wobec otaczającej ich rzeczywistości, która jak wiadomo nie jest do końca kolorowa. Iran jest krajem, w którym plaster na nosie ma znaczenie polityczne. Największym przegranym rewolucji są kobiety, które walczyły o wolność…a teraz nie mogą się ruszyć z domu bez nakrycia głowy. Teheran jest największym miastem Bliskiego Wschodu, w którym mieszka 15 milionów ludzi a ruch samochodowy jest ogromny i przejście na drugą stronę ulicy często graniczy z cudem. To również jedno z najbardziej zakorkowanych miast na świecie, a także stolic z najwyższą śmiertelnością na drogach. Co robiliśmy w tym 15-milionowym konglomeracie? A świetnie się bawiliśmy!
W Teheranie spędziliśmy łącznie 3 noce, wszystkie za pośrednictwem grup hostingowych na FaceBook i wszystkie u tych samych wariatów. Pobyt w tym mieście zaliczamy do najlepszych z całego wypadu właśnie za sprawą gościny ze strony chłopaków, którzy pokazali nam irańską kuchnię, rajd irańską taksówką, pierwsze zagrywki ta’arof, a także lokalny haszysz. Jak w Teheranie napić się alkoholu skoro obowiązuje absolutna prohibicja? Wystarczy wejść do sklepu i wdać się ze sprzedającym w dyskusję o dostępności konkretnej marki papierosów. U nas to zadziałało bo po chwili niezłą angielszczyzną zagadał do nas młody Irańczyk. Ja się później okazało znany w kraju multiinstrumentalista, nazwany przez nas „księciem Persji” z uwagi na wysoki status majątkowy 😀 Jaśnie Pan zaprosił nas do swojego pałacu i uraczył perskim alkoholem. Cóż to było za doświadczenie! Duma rozpierała nas jeszcze w drodze powrotnej przez Armenię.
Co zapamiętamy z Teheranu?
Korki, korki i jeszcze raz korki. Potworny i ciężki do wytrzymania skwar. Tysiące przemieszczających się ludzi niezależnie od pory dnia. Pyszne soki i szejki, zajebiste kebaby. Ulicznych grajków, tragarzy, sklepikarzy i uśmiechające się szeroko piękne Iranki w kolorowych nakryciach głowy. Bardzo dużo młodych i ciekawych zagranicznych przybyszów ludzi. Zapamiętamy do końca życia próbę wymiany waluty u lokalnych łapserdaków i rajd taksówką pod prąd…w godzinach szczytu 😀 Ciężko nam będzie również wymazać z pamięci długą debatę o „azjatyckiej technice wypróżniania…na Małysza”, którą przeprowadziliśmy z irańskimi przyjaciółmi w oparach narkotycznych substancji. Planując zwiedzanie Iranu warto przyswoić „Szahinszach” Kapuścińskiego, który w piękny sposób opisał Teheran sprzed i po rewolucji islamskiej. Można również sięgnąć do książki „Ministerstwo Przewodnictwa uprasza o niezostawanie w kraju” Hoomana Majda. Po przeczytaniu tej lektury przemieszczanie się po stolicy nabierze nowego, głębszego wymiaru.
Po namowach naszych teherańskich przyjaciół i po kilku dniach spędzonych w stolicy, udaliśmy się do miasta mostów i kilkusetletnich pałaców byłych książąt. Isfahan to trzecie, co do wielkości miasto Iranu, położone ok. 340 km na południe od Teheranu z populacją liczącą ok. 2 mln ludzi. Dojazd ze stolicy zajmuje ok. 5 godzin i kosztuje w przeliczeniu na irańską walutę grube tysiące, a na nasz pieniądz nie więcej niż 20 złotych. Główną atrakcją Isfahan jest zbudowany w latach 1590–1595 plac królewski Naghsh-i Jahan, który pełni dla lokalnych mieszkańców formę centrum spotkań towarzyskich. Ogromny kompleks pałacowy jest wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Jest to miejsce warte odwiedzenia, szczególnie wieczorem – wtedy przyciąga tłumy okolicznych mieszkańców.
Pierwszy na ziemi irańskiej nocleg pod chmurką
W Isfahan początkowo miał być stawiany namiot, ale odradziła nam to pewna młoda Iranka. I miała rację, namiot w parku zrobiłby furorę i pewnie przyciągnął nocny patrol, a dwa pędraki w śpiworach nikogo nie zainteresowały. Noc w parku nie należała do najciekawszych bowiem przez kilka godzin zmagałem się z kompleksowym rozstrojem żołądka. W połowie podtrzymywanej sztucznie drzemki jeszcze nie wiedziałem, że cały następny dzień przyjdzie mi spędzić w obstrukcyjnych konwulsjach i z pawiem na języku. Takie są uroki braku szczepień i smakowania lokalnych potraw „na żywca” – bowiem to, co i w jakiej kolejności jedliśmy w Iranie zasługuje na przynajmniej brązowy medal. Kebaby połączone z zimnymi szejkami, owcze móżdżki z surową cebulą i fantą, fasolę w oleju z ryżem z miski, w której pierze się skarpety i bieliznę. I początkowo spore ilości bezalkoholowego piwa marki Bawaria o smaku gorszym niż wygazowane, polskie EB.
Szlakiem polskich cmentarzy w Iranie
O tym, jak spotkać byłych uczestników marszu armii Gen. Andersa 3500 km od ojczyzny
W Isfahanie doświadczyłem razem z Matim, moim wiernym kompanem podróży, a na codzień pracownikiem polskiego domu opieki w UK, prawdziwego cudu. W upalny środowy dzień spotkaliśmy grupkę kilkudziesięciu polskich kombatantów. Śmietankę polskiej inteligencji, Polonię z całego cywilizowanego świata – Nowej Zelandii, Australii, Stanów, Francji – wszystkich w jednym miejscu, Iranie. Dzięki życzliwości sekretarza polskiej ambasady w Teheranie, pani pilotki i kilku walecznych uczestniczek wyprawy, udało nam się spędzić z tymi ludźmi cały dzień. Odwiedziliśmy cmentarz Ormiański i mieszczącą się na nim tzw. Polską Kwaterę. Na miejscu odprawiona została uroczysta msza święta za pamięć poległych i ku chwale bohaterów. Nie bez powodu Isfahan nosi tytuł miasta polskich dzieci ponieważ to tutaj znajdowało się ich ok. 20 tys. – wszystkie przywędrowały do Persji wraz z Armią Andersa z ZSRR.
Wspólnie odwiedziliśmy ruiny sierocińca, w których kombatanci z armii gen. Andersa spędzili kilka lat dzieciństwa; zjeść (w końcu!) europejski obiad, a także odwiedzić ormiańską katedrę Zbawiciela, znajdującą się na południowym brzegu Zajande Rud, w dzielnicy Nowa Dżulfa. W Iranie występują chrześcijańskie obiekty, oczywiście bardzo rzadko, ale jeśli już są, wyglądają nieźle. Wbrew pozorom w tym kraju nie pali się kościołów, ani nie morduje chrześcijan jak w sąsiednim Iraku. To szyicki, bardzo cywilizowany kraj. W Teheranie w ścisłym centrum zlokalizowaliśmy działający kościół z widocznym na bramie znakiem krzyża. To dowód na to, że Iran to nie Arabia Saudyjska, a szyizm trzeba odróżnić grubą kreską od sunnizmu (a także salafizmu i innych prymitywnych odmian islamu).
Spotkanie z kombatantami było wspaniałym doświadczeniem. Jechaliśmy do Iranu z misją odwiedzenia dwóch polskich cmentarzy. Finalnie udało się odwiedzić aż trzy, spotkać kombatantów i poznać osobiście urzędników polskiej ambasady w Teheranie. Na tym blogu na pewno pojawi się osobna relacja z tych wydarzeń, gdyż głos tych dzielnych Polaków musi być w odpowiedni sposób zaakcentowany na tej stronie.
(Nie)zdobywamy najwyższy szczyt Iranu
O tym, jak wejść na 4 tys. m. n.p.m. w krótkich w air-maxach
Planując odkrywanie Persji już na samym początku jasne było, że podejmiemy próbę wdrapania się na położony 60 km od Teheranu, najwyższy szczyt kraju – Demawend. Wznoszący się na wysokości 5 610 m. n.p.m. wygasły wulkan jest pod względem technicznym dość prosty do zdobycia i w zasadzie na wyciągnięcie ręki dla większości sprawnych fizycznie homo sapiens. Problem pojawia się w momencie, gdy planuje się zdobyć szczyt w jeden dzień, na dodatek w krótkich spodenkach i towarzystwie airmaxów na nogach 😀
Zdobycie szczytu to czterodniowa wyprawa, która rozpoczyna się najczęściej od wydostania z pogrążonego w spalinach i potnym ukropie Teheranu, a następnie ponad godzinnej przejażdżki taksówką/stopem do oddalonego o kilkadziesiąt kilometrów kurortu wspinaczkowego. Od drogi do Irańskiego Centrum Alpinistycznego jest ok. 3 kilometrów. Trasa asfaltem, lekko pod górkę. W pobliskiej wiosce można uzupełnić prowiant i zjeść całkiem smacznego kebaba. Na trasie do bazy alpinistycznej znajduje się chyba najbardziej hipsterska knajpa w regionie, ale o tym później.
Aby zdobyć szczyt trzeba wykupić kosztujące 50 baksów pozwolenie, które dostać można w bazie alpinistycznej Polour (Polur – 2200 m.n.p.m.) bądź w obozie drugim obozie Bargah na wysokości 4250 m. n.p.m. W ciagu roku na Demawend takie pozwolenie wykupuje ok. 500 cudzoziemców i ponad 5 tys. Persów. W przypadku nie zdobycia szczytu, kwota nie jest zwracana – przetestowaliśmy to na własnej skórze. Nie pomogła nawet mediacja naszego ziomka z Teheranu, który był naszym najbardziej wpływowym kontaktem operacyjnym w Persji.
Pierwszy obóz 3025 m n.p.m.
Pierwszy obóz znajduje się na wysokości 3025 m. i prowadzi do niego pełen zakrętów i stromych fragmentów kamienisty szlak. Te niecałe 700 metrów pokonuje się lekko w ponad 2 godziny, co stanowi dobrą rozgrzewkę przed oficjalnym trekkingiem. Do schroniska można dojechać samochodem bądź na wykupionym mule, ale ceny nie zachęcają, a poza tym, co to za survival…W obozie pierwszym blaszane kontenery służą za sklepy i otwierane są tylko rankiem. Można tu kupić świetne konserwy z kurczakiem i napić się gorącego czaju. My dotarliśmy do celu po godz. 22 i w bazie czekała na nas przerażająca cisza, ciemność i 16 stopni na plusie.
Na tej wysokości spać można w namiocie, pobliskim meczecie Al Zaman (Sahib al Zaman) bądź w betonowym baraku, ale za trzecią opcję miejscowy pastuszek pobiera opłatę. Nam udało się przekimać w bunkrze za darmo, ale musieliśmy wstać wcześnie, wynieść graty na zewnątrz i udawać Greka, że spaliśmy na świeżym powietrzu. Dojście do bazy Bargah (4250 m) zajmuje od 5 do 8 godzin w zależności od kondycji, ilość przystanków, aklimatyzacji i pogody. Nam dojście na poziom 4100 m. zajęło ponad 6 godzin z uwzględnieniem cykania zdjęć i częstych przerw na odpoczynek. Tego dnia mieliśmy pecha bo nad wulkanem zaczęły wzbierać czarne chmury a na 4000 m. temperatura spadła do 10 stopni i miała miejsce sroga zamieć śnieżna. Zmęczeni i zrezygnowani brakiem jakichkolwiek anglojęzycznych informacji na szlaku (wszystko w farsi!!), zawróciliśmy z powrotem. Jak się później okazało, 100 metrów przed drugim obozem.
Z relacji osób, które spotkaliśmy na szlaku (dwóch Ukraińców, polskiej parki, irańskich alpinistów i górskich nomadów) wynika, że temp. w drugim obozie spada w nocy do 2-4 stopni. Wejście na szczyt z drugiej bazy zajmuje ponad 7 godzin i może sprawiać trudności ze względu na duży skok wysokościowy. Pod koniec maja odczuwalna temperatura na szczycie wynosiła ponad -10 stopni. W naszym przypadku zdobycie góry było niewykonalne – optymizm nas nie opuszczał jednak zabrakło profesjonalnego sprzętu i ciepłych ubrań. Można powiedzieć, że w miejskim stylu zdobyliśmy czterotysięcznik, co dla nas, młodych to hitchhikerów i tak było dużym challangem.
Najdłuższa wodna jaskinia świata
Jaskinia Ali Sadr i tajemniczy kierownik departamentu ds. public relations
Po kilkudniowym trekkingu po górkach i pagórkach wróciliśmy zregenerować siły do naszych teherańskich hostów. I o ile regeneracją można nazwać pranie brudnych ciuchów, remanent zawartości plecaka i ogólne doprowadzenie siebie do ładu i składu, dobrze było wrócić do stolicy Persji. Hodżat i Besad po raz kolejny przypomnieli nam na czym polega irańska gościnność i otwartość. Besad zabrał nas na miasto pokazując m.in, teherański uniwersytet i łuk triumfalny zbudowany jeszcze przed rewolucją islamską. Po powrocie czekała na nas perska strawa i haszysz, który jest w Iranie używką bardzo popularną. Paradoksalnie łatwiej w tym kraj złapać fazę po lekkich narkotykach niż bombę po alkoholu. Jako, że był to nas ostatni dzień w Teheranie, impreza i wspólne biesiadowanie trwało do wczesnych godzin porannych. Przy okazji udało się namówić chłopaków do nagrania kilku wywiadów o rzeczywistości irańskiej i tym, czym naprawdę jest to państwo. Pod koniec wymieniliśmy się pamiątkami 🙂
Po 2-3 godzinach snu pobudka i teleportacja na główny dworzec autobusowy. Tam z pomocą lokalnych trybunów trafiliśmy dość sprawnie do busa kursującego na odcinku Teheran-Hamadan. W środku pełna kulturka, taki nasz Polski Bus, tylko z wygodniejszymi siedzeniami i zamiast kawki i ciastka – cała paczka słodyczy + soczek. Komfort jazdy irańskimi autobusami jest duży zwłaszcza w klasie VIP, która jest niewiele droższa od podstawowej. Problemem dla turystów jest jednak klima, którą Persowie uwielbiają i są w stanie przesiedzieć 5-6 godzin z nawiewem w trybie „Irkuck” czy „Huragan Matthew”. A w takiej sytuacji bardzo łatwo o katar i ból gardła szczególnie w momencie kiedy kilkanaście razy dziennie uczestniczy się w skoku temperatur na poziomie 20 stopni.
W drodze do jaskini Ali Sadr
W Hamadanie wylądowaliśmy po 5 godzinach jazdy. Dziwne miasto, pogrążone w smogu zmieszanym z piaskiem. To tutaj doświadczyliśmy pierwszych oznak lekkiego zmęczenia Iranem. Persowie są wspaniali, ale ich nadaktywność w stosunku do obcokrajowców po kilku dniach zaczyna przeszkadzać. W Hamadanie nie mogliśmy dogadać się z nikim po angielsku, a każdy taryfiarz na hasło „Ali Sadr Cave” chciał nas skasować 100 USD za transfer w jedną stronę. Straciliśmy trochę czasu na negocjacje cenowe i rozmowy na migi, ale ostatecznie dojechaliśmy do oddalonej o 75 km groty taksówką w przeliczeniu na nasze za jakieś 35 zł.
W Ali Sadr kolejne zaskoczenie – ceny dla obcokrajowców inne niż dla obywateli Iranu! Przyjęło się, że jeśli o czymś nie wspomniano w przewodniku Lonely Planet to takie miejsce nie istnieje. Tym razem poszło inaczej, jednorazowa wejściówka na 2-godzinne zwiedzanie kompleksu zamiast 5 USD aż 25 USD od osoby. Po nieprzynoszącej rezultatów telefonicznej mediacji Mohammeda i rozmowie z nierozumiejącymi nic kasjerkami, udaliśmy się w drogę powrotną łapać stopa do Hamadan.
Cały dzień w dupę, burza pustynna i zmarnowana kasa na transfer autobusami. Tak myśleliśmy do momentu kiedy nie zjawił się dziwny pan w garniturze jak się później okazało pracownik tutejszego departamentu PR-u i marketingu. Człowiek ten, wyglądający jak aparatczyk lokalnego politbiura bułgarskiej partii komunistycznej, okazał się niezwykle pomocny. Wpuścił nas do jaskini po normalnej cenie i gdyby tego było mało, stał się naszym osobistym przewodnikiem i tłumaczem. Na zdjęciu po lewej widać, że jego praca jest ciężka i wymaga dużo wysiłku 😀
Trzecią, co do wielkości jaskinię wodną świata, można zaliczyć do tych atrakcji, które warto odwiedzić będąc w Iranie. Prawie dwugodzinne zwiedzanie kompleksu krętych korytarzy i wodnych kanałów jest warte swojej ceny, a dodatkową atrakcję stanowi rejs łodzią i unikatowe na skalę światową zespoły skalne. Ali Sadr w najwyższym punkcie ma wysokość ponad 40 metrów, co zalicza to miejsce do wyjątkowych na mapie świata.
Teheran
Isfahan
Kontrast kulturowy i jasno wytyczone zasady. Średniowieczne obyczaje są wciąż silne zakorzenione w perskim społeczeństwie.
6 komentarzy
Super wyprawa, czytając miałam wrażenie że tam jestem , sama od dłuższego czasu dużo czytam na temat krajów Muzułmańskich , szkoda tylko że wiedza społeczeństwa sięga aż tak nisko (mowie o stereotypie każdy muzułmanin to terrorysta) , dlatego fajnie wiedzieć że jest taki blog z którego możemy się dużo ciekawego dowiedzieć , na pewno będę często odwiedzać , Pozdrawiam. 🙂
Stary wybrałeś się do miejsca, które mam w planach na wiosne 2016. Teraz jaram się jeszcze bardziej!
Ruchaliscie?
A po to się jeździ do Iranu?
Zajebisty wpis ! Czekam na nowe!
Wow świetny wpis, cudne zdjęcia! Z jednej strony chciałabym pojechać, a z drugiej mam obawy i to spore. Chyba dlatego, że jestem matką 😛 Nie zmienia to jednak faktu, że zazdroszczę!